Jeśli jeść to tylko naturalnie, to co najbliżej, skąpane w konkretnym sezonie, wytroszczone i ukochane od ziarenka. Tak było kiedyś, dokładnie pamiętam oczekiwanie na soczyste truskawki, pachnące latem pomidory czy ostrą jak łobuziak rzodkiewkę – ocieraną tylko o spodnie i pałaszowaną „na miejscu” z drobinkami ziemi na zadziornej końcówce. Słodziutkie, pąsowe czereśnie bez ceregieli zamieniały się z kwaśnymi „szklankami” a soczyście czerwone porzeczki robiły miejsce tym ciemnym, czarnym i niesamowicie wyrazistym porzeczkowym bandziorom. Robiłyśmy z nich z mamą konfitury i gęsty, niemal czarny syrop z którego wychodziły najpyszniejsze lemoniady z dodatkiem gazowanej wody z syfonu od dziadka Mańka i nazrywanych w garść świeżych liści mięty.
Właśnie w sezonie chodziliśmy na papierówki, potem na mirabelki i inne dobra, na przykład na lekko zbrązowiałe słoneczniki gotowe podzielić się z nami swoimi pysznymi pestkami. Większe łamało się na kilka części, tak, żeby każdemu przypadł choć niewielki kawałek i wcinało się swój aż do ostatniej, najmniejszej pesteczki, potwornie brudząc palce a właściwie całe ręce plus język i obowiązkowo jedynki – czyli główne narzędzie słonecznikowych wyjadaczy. Ten proceder powtarzaliśmy codziennie, aż do wyczerpania asortymentu a objedzone do cna słoneczniki lądowały jak zwykle na kompostowniku obok różnych liści i łodyg czy przegapionych, przerośniętych i pustych w środku rzodkiewek czy ziemniaczanych obierków.
Na deser jedliśmy głównie domowe ciasto, pajdę chleba ze śmietaną i cukrem, podprażone płatki owsiane z kakao, które teraz dostały całkiem smaczną nazwę i owoce które najczęściej w lecie były mrożone. Moja mama mroziła owocowe pulpy w pojemnikach na lód, wydłubywała je ostentacyjnie głośnym rąbnięciem w blat (jak można się domyślić był to dźwięk przyzywający nas z drugiego końca podwórka) i z uśmiechem na ustach obdzielała nas zmrożonymi, niewielkimi kostkami. Trzymaliśmy je w palcach oblizując i cmokając tak głośno, że mama wychodziła z kuchni pod pretekstem poczytania książki, a my w najlepsze dawaliśmy upust swojej dziecięcej ekscytacji. Uwierzcie mi, z braku laku mama na przemian z babcią potrafiły zamrozić nawet resztkę tej pysznej lemoniady z syropem z czarnych porzeczek albo pulpę z truskawek mieszały z malinami, miodem i sokiem z cytryny – wydzielając nam codziennie po kosteczce. Przyznam, że te kosteczki były mistrzostwem świata, szczególnie na wakacjach.
Lody, te naturalne, można zrobić niemal ze wszystkiego co tylko da się zamrozić lub wystarczająco schłodzić. W Water&Wine jadłam lody szczawiowe, o cudownej konsystencji, pięknym zielonym kolorze i niesamowitym smaku. Dwa sezony wcześniej ekipa z Water&Wine zaserwowała lody z topinambura, który swoim smakiem przywołuje świeżego, wydłubywanego palcami słonecznika – dokładnie takiego, jak te przełamywane z wakacji za miastem.