Zmienność jest naturalna. Staram się ją przyjąć, z uśmiechem i serdecznością, jak koleżankę na herbatce albo nadchodzący szybkim krokiem wieczór. Nawet jeśli uczepię się jej sukienki, nie zatrzymam jej w pół kroku. Ona chce tańczyć, muskać palcami podłogi i wirować zatopiona w jedynie jej znany rytm, prawidłowość dotknięć i obrotów. Jest jak psotne, promienie poranka, które wdzierają się bezczelnie i bez pytania, przez szczeliny w poruszanej letnim wiatrem firance. Są na chwilę, potem chowają się i znowu wyskakują znienacka wirując na śpiących jeszcze piegach. Wesołe i fajne, czasem nawet porywające, szczególnie w wolne i leniwie pachnące dni- choć przyznam, że z pewnością nie dla tego, kto przyszedł nad ranem i teraz walczy o każdą minutę snu.
Wszystko może być cudowne i niesamowicie pożądane, będąc jednocześnie nieco brzydkie i nie do zniesienia dla innych oczu. Nie ma co z tym polemizować, rzeczy zmieniają się choćby ze względu na okoliczności.
Zmiany są jak przypływ i odpływ, po prostu są. Trzeba je zaakceptować i przyjąć do siebie.
Zmieniają się smaki, ulubione kolory, wieczór pożera drapieżnie dzień, upał obraża się i zakręca ciepłe kurki, rosną i dorośleją dzieci, my też się zmieniamy tańcząc do upadłego z czasem po rękę albo wiedzione nastrojem czy dniem cyklu, na który kompletnie nie mamy wpływu. Czasem słońce, czasem deszcz, a potem znowu słońce – jak te psotne promienie wdzierające się przez zasłonkę, dogrzeją i rozświetlą mrok.
To była podróż sentymentalna. Stary, drewniany dom stoi w tym samym miejscu, nadal jest opleciony winogronami i wciąż z tą samą lubością romansuje z ponad wiekową jabłonią, tuż przed wejściem. Pamiętam ją dokładnie, jej jabłka jedliśmy przecierając je tylko w nogawkę spodni albo przynosiliśmy je do kuchni poupychane w kieszenie i podwinięte do góry koszulki. Średniej wielkości jabłka, o lekko pąsowym wyglądzie lądowały najczęściej bezpośrednio w paszczy, w pysznych, pulchniutkich plackach, jabłeczniku albo w żeliwnym garnku i słoikach. Babcia mówiła, że „titówki” osłodzą później życie owocom rokitnika, z których na jesieni powstawał cudowny, złoty dżem do naleśników. Ten smak, a nawet samo wspomnienie o nim, na równi zresztą z mirabelkowym wywołuje u mnie natychmiastowy szał ślinianek – dziczeją łobuzice w ułamku sekundy i nie można za nic na świecie przemówić im do rozsądku. Naprawdę, za nic i to do dziś, choć od ostatnich, babcinych dżemów minęło jakieś 25 lat – a więc niektóre rzeczy się jednak nie zmieniają.
Przepis na szybki obiad w rytmie #mynowaste.
Wróciliśmy do domu i niemal od razu poczułam szepczący z głębi głód. Emocje potrafią zawładnąć całym ciałem, skutecznie tłumiąc te sygnały, które uznają za kompletnie bezużyteczne i najwyraźniej głód nie miał wystarczającej siły przebicia. Za to teraz, zebrał się chłopak w sobie i wrzasnął wybijając mnie nieco wulgarnie z mojej wewnętrznej sielanki. Umyłam ręce, spojrzałam sobie w oczy i na bosaka powędrowałam do kuchni. Minęłam kiszone liście kalafiora z soczystą cytryną, czereśnie w durszlaku i nie rozebraną od rana kawiarkę. Końcówka dżemu z rokitnika stała się pretekstem a kimchi dopełniło i rozgrzało całość stworzoną z różnych pozostałości. Dobrze, bo raptowna zmiana pogody daje się lekko we znaki. To jak, gotowi na rozgrzewkę?
Wystarczy to co masz, plus kimchi i dżem z rokitnika.
1 średni fenkuł
6 ugotowanych ziemniaków (z wczoraj)
6 rzodkiewek
1/2 ugotowanego kalafiora (też z wczoraj)
3 czubate łyżeczki dżemu z rokitnika (tylko tyle mi zostało)
2 solidne łyżki kimchi (domowej roboty, przepis np w mojej książce )
łyżka masła klarowanego lub innego tłuszczu
łyżka sosu sojowego tamari albo ponzu
garść świeżej kolendry lub innych ziół czy na przykład szczypiorku
Dżem można spokojnie wymieszać z kimchi i sosem sojowym lub nie.
Fenkuł kroję w pióra, rzodkiewki w ćwiartki, ugotowane ziemniaki też na ćwiartki. Kalafiora lekko rozdzielam na różyczki. Na głębokiej patelni rozgrzewam masło klarowane i wrzucam na nie pokrojony fenkuł, za chwilę rzodkiewki, ziemniaki i na końcu kalafiora. Podsmażam całość na dość wysokim ogniu energicznie mieszając, na koniec dodaję mieszankę dżemu, kimchi i sosu sojowego. Mieszam, przez chwilę podsmażam pod przykryciem i serwuję na ciepło posypane poszatkowaną kolendrą.
Proste, pyszne i z pewnością do powtórzenia – szczególnie w chłodniejsze dni.
Myślę, że spokojnie można zapakować ten miks w pojemnik lub słoik i zawieść ze sobą w świat…albo nieco bliżej, do pracy. Zjadłabym to też, śliniąc się po pachy, na kolację – nawet modyfikując nieznacznie w zależności od tego co znajdę w lodówce. Cukinia, kawałek kapusty, pomidora czy kalarepy – czemu nie. Nie ma ograniczeń co do składu.
Kimchi z dżemem rokitnikowym ogłaszam oficjalnie, za prawdziwy, lodówkowy #musthave roku!
Zgadzasz się ze mną?